czwartek, 4 listopada 2010

Wielki post #1 - Bohaterowie gimnazjalnych czasów

Nadszedł wielki moment w historii bloga (i historii Internetu w ogóle) - publikuję pierwszy artykuł (felieton? wypracowanie?).
Dotyczy on pewnego aspektu kariery zespołu, którym mocno jarałem się prawie 10 lat temu. Po części z sentymentu, po części z braku lepszych zajęć, napisałem o nim kilka poniższych akapitów. Przyznaję, Linkin Park nie grają ambitnej muzyki, ale czy kiedykolwiek powiedziałem, że słucham ambitnej muzyki...?
W każdym razie, zapraszam do lektury i przy odrobinie szczęścia i natchnienia, tego typu wywody będą gościć tu częściej.

***

Premiera czwartej płyty studyjnej Linkin Park to dobra okazja do przypomnienia, w jak perfidny sposób - już od dziesięciu lat - sekstet z Agoura Hills bezczelnie wyciąga pieniądze od naiwnych fanów.
Przy okazji przyjrzymy się procesowi zmiany zespołu "nieznanego-fajnego" w "znany-niefajny".
Ale po kolei...

Jest zima roku 2001. Po ŚP. kanale telewizyjnym Viva Zwei śmiga sobie tajemniczy klip. Opuszczony tunel, zielona mgła, zakapturzeni mnisi, lewitujący wojownicy... i Zespół, z którego pamiętało się i tak tylko dwóch wokalistów.
Nie wiedząc, jak panowie się nazywają - i nie będąc świadomym, że już za kilka miesięcy skład Linkin Park będzie potrafił wyrecytować każdy prenumerator "Bravo" - skojarzyłem ich na podstawie najbardziej charakterystycznych elementów - koloru włosów.
Pan z platynową blond czupryną trochę śpiewa, trochę drze japę. Pana z włosami koloru Michała Wiśniewskiego niewiele słychać (później dowiem się, że rapuje). W tle przesterowane gitary, klawisze i skrecze.
Utwór to oczywiście "One step closer" - pierwszy singiel z debiutanckiej płyty pt. "Hybrid Theory". Niedługo potem miałem okazję poznać całą jej zawartość - najpierw słuchając pożyczonego pirata, później kupując oryginał.
Sama płyta - rewelacja (jakkolwiek niepopularnie to zabrzmi). Utwory podobne do siebie, ale wpadające w ucho i nowatorskie pod względem formy.

Kolejne single przynosiły grupie coraz większą popularność: "Crawling", "Papercut" i hit lata 2001 - "In the end". Ten ostatni po kilkanaście razy dziennie gościł na antenie "Vivy" i innych kanałów muzycznych, będących wówczas substytutem jeszcze nieupowszechnionego Internetu.

Ostatecznie "Hybrid Theory" okazała się ogromnym międzynarodowym sukcesem. Dość powiedzieć, że w sześciu krajach okryła się kilkukrotną platyną. U nas - 18. miejsce OLiS-u.

Po 1,5 roku ciszy światło dzienne ujrzał drugi album Amerykanów - "Reanimation". Tytuł o tyle dziwny, że znajdujący się u szczytu popularności, młody zespół reanimacji raczej nie wymagał... ale nic to...
Być może za to szybkiej reanimacji wymagały portfele panów z Warner Bros., którzy zażyczyli sobie powtórki sukcesu, tyle że mniejszym kosztem. Tego nie wiem.
W każdym razie, na "Reanimation" znalazły się remiksy utworów z debiutu i wczesnych dem (szkoda, że oryginalnych wersji nie można u nas nigdzie kupić...) plus kilka obowiązkowych skitów/interludiów. Razem 20 utworów, ponad godzina muzyki. Do tego sporo gości (znanych i nieznanych) i zupełnie inne, elektroniczno-hip-hopowe, spojrzenie na zawartość "Hybrid Theory".
Niby wszystko fajnie, a jednak wyszła z tego mocno nierówna, momentami przekombinowana płyta. No i po wszystkim pozostawał pewien niesmak i poczucie, że ktoś mnie zrobił w konia, za moje własne pieniądze.


Na szczęście, na kolejną - tym razem pełnoprawną - płytę Linkin Park nie trzeba było czekać aż tak długo. Niestety, "Meteora" nie miała już takiej mocy rażenia, jak debiut, choć nadal słuchało się jej bardzo przyjemnie.
Żeby było śmieszniej, amerykańscy fani oprotestowali jej wydanie, twierdząc że 20 dolarów to stanowczo za dużo, jak na tak krótką płytę (niecałe 37 minut). Cóż, ja tam zacisnąłem zęby i bez szemrania zapłaciłem swoje 53 złote w Media Markt...


 Jeszcze w tym samym roku na sklepowe półki trafił koncertowy album - "Live In Texas". O ile przy kupnie "Reanimation" poczułem drobne ukłucie niepewności, o tyle wydawanie koncertówki po zaledwie dwóch krążkach studyjnych jest obiektywnie stwierdzonym policzkiem w twarz słuchacza.
Przyznaję, płyty nie słuchałem, ale stwierdzam z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością, że materiał na niej zawarty jest rażąco słaby albo niewiele różni się od oryginalnych, studyjnych wersji. No bo nie spodziewałem się tam raczej kilkuminutowych solówek i innych tego typu smaczków...

Niemal dokładnie rok później idole gimnazjalistów pojechali po całości wydając EPkę złożoną z mash-upów, zarejestrowaną podczas wspólnego koncertu z Jay'em-Z. Nie wiem, ile sobie życzyli właściciele sklepów muzycznych za te 21 minut odgrzewanego po raz trzeci kotleta, ale sprzedawanie "Collision Course" razem z numerem "Pani Domu" byłoby adekwatne do intencji muzyków.




Sami zainteresowani, być może nieco zawstydzeni bezpośredniością własnych komercyjno-artystycznych posunięć, postanowili nieco przystopować - na prawie 3 lata.
Wiosną 2007 roku ukazał się ich trzeci studyjny album - "Minutes To Midnight". Przyznam, że nie słuchałem go w całości, ale to, co panowie zaprezentowali na singlach, nie zachęciło mnie do zmiany tego stanu rzeczy.


W każdym razie, półtora roku później światło dzienne ujrzała ich druga płyta koncertowa - "Road To Revolution: Live At Milton Keynes". Pomimo większej i (chyba) ciekawszej zawartości, niż poprzedniczka sprzed pięciu lat - coraz mniej fanów nabierało się na tę marketingową maskaradę. Krążek okrył się złotem jedynie w Szwajcarii ("Live In Texas" podbiła listy sprzedaży aż w ośmiu krajach, zdobywając m.in. podwójną platynę w Argentynie).


Ostatni - o dziwo studyjny - album Amerykanów to "A Thousand Suns", mający swoją premierę 9. września. Pojawił się w "Szafie", nie budząc mojego entuzjazmu.
Zatem podsumujmy: po 14 latach kariery Linkin Park może poszczycić się czterema albumami studyjnymi, dwoma koncertowymi i dwoma remix-albumami. Do tego dochodzi 10 minialbumów z serii "Linkin Park Underground" z "rarytasami".
Założę się, że w kolejce już czeka jakaś składanka "the best of", tribute to Linkin Park, kompilacja z coverami innych wykonawców, koncertówka akustyczna, koncertówka z orkiestrą... Fani przecież kupią to bez mrugnięcia okiem.

Pewnie zastanawiacie się, czy był sens poświęcać kilka długich akapitów zespołowi, który w opinii wielu powinien wydać tylko jedną płytę i niezwłocznie się rozpaść. Faktycznie, trudno się nie zgodzić, że sekstet z Agoura Hills prezentuje muzykę skierowaną do zbuntowanych gimnazjalistów (z całym szacunkiem dla tychże). Jednak ten tekst nie był bezpośrednio poświęcony muzyce, a raczej pewnemu zjawisku. Historia Linkin Park pokazuje, jak minimalnym nakładem pracy można przez dekadę utrzymywać się w czołówkach list sprzedaży.

3 komentarze:

  1. Dobre :D Można by niektóre sprawy trochę dosadniej opisać i ogólnie bardziej ich zmieszać z błotem, ale i tak fajnie się czytało.
    Czekam na więcej takich artykułów. Jako następną ofiarę proponuję Papa Roach. A potem System of a Down i ich karierę zespołowo-solową ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. zgadzam sie z prawie wszyskim co napisales (na pewno z motywem przewodnim). Niemniej uwazam ze warto bylo poswiecic tym gimnazjalym bohaterom (tak, tak... tez z nimi sympatyzowalem) pare(nascie/dziesiat) zdan. przypadek o tyle ciekawy ze ich muzyka, ktora daje sie lubic (celowo nie uzylem sformulowania ze jest "dobra"), mocno kontrastuje z ich komercyjnoscia, ktora juz sympatii im nie przysparza. dlatego moze byc Ci ciezko znalezc innych "bohaterow gimnazjalnych", ktorych daloby rade opisac z rownie gornolotnym motywem przewodnim (oczywiscie wierze ze ostatecznie dasz rade;)

    to pisalem ja- C.

    OdpowiedzUsuń
  3. Prawdę mówiąc, nie planowałem kontynuacji motywu "gimnazjalnych bohaterów" z innymi zespołami, ale po takim odzewie muszę poważnie przemyśleć tę propozycję :)

    OdpowiedzUsuń